12f115cb8539172c170dd0f4d161d777
71639fc2bbea1c05c11eb88c5c725639
12f115cb8539172c170dd0f4d161d777
Dwujęzyczność zamierzona – c.d. nastąpił
Oto i mamy za sobą cztery lata przeżyte w dwóch językach. Czas na mały update – może przyda się rodzicom, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z dwujęzycznością zamierzoną i tak jak ja dawno temu mają mnóstwo wątpliwości i kilka czarnych scenariuszy w głowie. Przedstawiam więc Państwu listę plusów i minusów dwujęzycznego wychowania, tom drugi (po pierwszy zapraszam tu).
Zacznę od rzeczy problematycznych.
- Rozwój mowy nie przebiega tak sprawnie, jak u dzieciaków jednojęzycznych. A zatem nadal mój syn nie odmienia wszystkiego ślicznie, a akcent angielski łaskawie zrzucił ze swojego polskiego dopiero w przedszkolu, więc o prawidłowej wymowie “r” czy innych trudnych głosek to raczej możemy na jakiś czas zapomnieć. Mnie to bardzo nie przeszkadza, z jakiegoś powodu przedszkolnej pani logopedzie też nie (!), ale np. zdarzyło się ostatnio, że pani pediatra strofowała i mnie, wyrodną matkę, i moje dziecko. I oczywiście mam gdzieś z tyłu głowy, że zadanie przed nami do wykonania jest i będzie, ale jednocześnie znam tyle dzieci jednojęzycznych z podobnymi problemami, że nie robię z tego tragedii.
- Zapytany o to, co by zmienił w rodzicach, mój syn powiedział, że wolałaby, aby to tata mówił do niego po angielsku. Myślę więc, że dwujęzyczność nie jest dla niego “przezroczysta”. Nie wiem natomiast, dlaczego spodziewałam się, że będzie. W końcu wszystko podlega ocenie, a trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu.
I tyle, naprawdę nic więcej negatywnego nie przychodzi mi do głowy. No chyba że mój coraz bardziej zagubiony polski – ale, proszę Szanownych, tak samo cierpiał podczas moich studiów i jakoś się podźwignął.
Plusów dwujęzyczności jest więcej, może dlatego, że dotyczą całej rodziny.
- Syn korzysta pełnymi garściami z materiałów anglojęzycznych, a że ma dość specyficzne zainteresowania, to czasem, aby zaspokoić swoją ciekawość, ogląda materiały wideo z Afryki, Azji, Ameryki, Australii i Wysp Brytyjskich (co kończy się tym, że w zabawie “wydzwania” np. do firm z Long Island…). Może mój syn nie umie jeszcze tego docenić, ale ja widzę też przewagę dostępnych dla niego anglojęzycznych książek edukacyjnych i “terapeutycznych” (powód prozaiczny: skala; im większy rynek, tym więcej się znajdzie na nim perełek).
- Moje dziecko dysponuje wiedzą o języku, lubi wymyślać słowa i jest gotowe do nauki innych języków (np. od rówieśników z Ukrainy). Stosuje też zaawansowane techniki opisu znaczenia słów – czego często w ogóle nie umieją dorośli, z którymi rozmawiam w obcym języku.
- Spotyka się też dość często z pozytywną reakcją na swoją dwujęzyczność i samo ocenia się jako posiadające konkretną umiejętność. Tu pewnie oczekujecie słów “duma” lub “poczucie własnej wartości”, ale jakoś nie czuję, aby były zasadne lub nawet potrzebne. Natomiast na pewno mój syn poczynił pewne obserwacje, tak jak inne dzieci zauważają, że wspinają się szybciej od innych, znają więcej piosenek, zwiedziły więcej świata albo umieją grać na jakimś instrumencie – wszystko przez rodziców, którzy mają konkretne zainteresowania czy preferencje.
- Mój mąż przestał mieć jakiekolwiek problemy w komunikacji w języku angielskim, a ja czuję, że zyskuję inny poziom przyswojenia tego języka – głównie za sprawą milionów godzin czytania synowi.
- Zmieniłam swoje nastawienie do nauczania języków obcych, jak i do ich używania. Kiedyś byłam purystką językową, dziś wiem, że mówię moim angielskim, tak jak każdy z nas też mówi swoim polskim. Ot, mój angielski może jest bardziej mieszany, włączający różne warianty tego języka. I na pewno ma swoją polską warstewkę. Ale mi z nim dobrze, bo znajomość języka nie jest przecież celem samym w sobie. W tym wszystkim chodzi o konsumpcję kultury i komunikację z całym światem – i mój angielski mi to daje. I to chcę podarować mojemu synowi. A czy ostatecznie przyjmie ode mnie ten prezent, dowiemy się dopiero za kilka lat.
Judith Kerr, Mog (the Forgetful Cat) – seria
Wydawnictwo: Harper Collins
Jakiś czas temu na grupie miłośników ilustracji trafiłam na stronę z serii o kotce Mog. Tekst brzmiał mniej więcej tak (tłumaczenie własne): Mog była zmęczona. Śmiertelnie zmęczona. Jej głowa była śmiertelnie zmęczona. Jej łapy były śmiertelnie zmęczone. Nawet jej ogon był śmiertelnie zmęczony. Pomyślała: “Chcę zasnąć na wieki”. I tak uczyniła. Ale odrobina niej pozostała na jawie, żeby zobaczyć, co się będzie działo dalej.”
Ten fragment to kwintesencja serii książek o Mog – opowiedzianych w lekkim tonie, choć mówiących czasem o cięższych sprawach; odrobinę dziwacznych, z narracją podszytą ludzkim tłumaczeniem typowo kocich zachowań, choć oczywiście udającą mentalność daleką od tej należącej do dorosłego człowieka. Od razu zaznaczę, że nie wszystkie pozycje lubię, ale jedna mnie rozczuliła (Mog and Bunny), a reszta pomaga mi rozmawiać z trzyipółletnim synem i sprawdzać, co on tak naprawdę rozumie. Jak mi w tym pomaga Judith Kerr? W swoich opowieściach najczęściej dopełnia tekstem rysunki, zamiast opisywać, co się na nich znajduje – a to sprawia, że część znaczeń zawisa pomiędzy tym, co mój syn widzi, a tym, co słyszy. I tu mogę wyłapywać problemy, które są oczywiście całkowicie normalne na tym etapie rozwoju – ale fajnie, że jestem w stanie je dostrzec i starać się dzięki temu je rozwiązywać na bieżąco.
Sama bohaterka, jak to kotki, bywa uparta, zapominalska, egocentryczna – zupełnie jak małe dziecko, które jeszcze nie jest gotowe na pełnię empatii i często też nie wie do końca, co się wokół niego dzieje. Uwrażliwia więc rodzica na perspektywę kilkulatka, stając się przy okazji lekturą międzypokoleniową, że tak niezgrabnie zażartuję…
Książki o Mog czasem mogą nas irytować mentalnością z lat pięćdziesiątych albo zaskakiwać przedstawieniem wątpliwych wyobrażeń o świecie (w Mog and the Baby półtoraroczne dziecko znajdujące się tymczasowo pod opieką rodziny Thomasów wybiega na ulicę wprost pod koła nadjeżdżającego samochodu i jest to traktowane jako wina nierozsądnego dziecka, a nie opiekuna), ale nadal przemawiają do dzieci, a lektura wybranych pozycji z serii okaże się wartościowa przy odrobinie wysiłku ze strony rodzica.
The Great Monster Hunt
Norbert Landa, Tim Warnes (i.)
Little Tiger Press , wydawnictwo z CD
Niepozorna opowieść o zwierzętach, które ratują zaprzyjaźnioną kaczkę przed potworem spod łóżka. Skąd wiemy, że jest tam potwór? Kaczka słyszy ciche pochrapywanie, ale, przedstawiając źródło swojego niepokoju śwince, dodaje coś tam od siebie… I tak każdy, kto zetknie się z opowieścią, czuje się w obowiązku ubarwić ją słuchaczom, dorzucając kolejny przerażający dźwięk. W końcu zebrana grupka zwierząt udaje się schwytać potwora, który, jak się na pewno domyśliliście, okazuje się małą myszką.
O, tak, strach ma wielkie oczy, szczególnie gdy leżymy w łóżku. Także morał sam w sobie jest godny pochwały – kto nie miał bowiem jeszcze do czynienia z listą osobliwych zagrożeń czyhających na zasypiające dziecko, temu serdecznie gratuluję. Co jest jednak dodatkowo ujmujące to fakt, że zwierzęta wspólnie napędzają sobie stracha, a potem wspólnie zdają sobie sprawę z popełnionego błędu, który kwitują śmiechem. To taka subtelna podpowiedź, że krytyczne myślenie przydaje się szczególnie, gdy działamy w grupie; że wyobraźnia może nas zaprowadzić na manowce; że czasem mijamy się z prawdą całkowicie niezamierzenie; no i że gdy popełnimy głupstwo, co tam, trzeba się z siebie śmiać.
Bardzo mi się podoba warstwa ilustracyjna tej książki. Rysunki współtworzą opowieść, dzięki czemu nie ma żmudnych przejść między wydarzeniami, a wszystko czyta się jak komiks. Komiksowe jest też dzielenie okienek, dzięki czemu na jednej stronie widzimy, jak niedźwiedź ze świnką biegną i wołają do wilka, wilk zajęty czymś innym zauważa ich, a potem cała trójka prowadzi konwersację. Same zwierzęta są bardzo ekspresyjne – widzimy, jak zmieniają się ich miny, ale też postawa ciała. Tło ginie, gdzie nie jest potrzebne, ale w scenach mniej dramatycznych daje na czym zawiesić oko. Najciekawszym rozwiązaniem, za którym zwykle nie przepadam, jest zabawa typografią. Tym razem wyróżnienie zdaje jednak egzamin, bo czcionki naśladują dźwięki, które rzekomo wydaje potwór, a jako że refren dźwięków powtarza się przez całą opowieść, rodzic może wskazywać na np. pierwsze literki onomatopej i w ten sposób wprowadzać dziecku czytanie.
Wierszyki Mamy Gęsi
Nursery rhymes, ilustracje: Gil Guile, Wydawnictwo: Brown Watson
Here Comes Mother Goose, wybór: Iona Opie, ilustracje: Rosemary Wells, Wydawnictwo: Walker Books
Pamiętam, że trudno mi było kiedyś zrozumieć popularność tych rymowanek dla dzieci. Ich treść jest nudnawa i archaiczna (niektóre powstały w XVI wieku..), nieraz pełna nieuzasadnionej w dzisiejszych czasach przemocy. A mimo to jak Polacy na Brzechwie, Tuwimie i Konopnickiej, tak obywatele anglojęzycznego świata wychowują się właśnie na tych przedziwnych wierszykach, co buduje ich wspólnotę kulturową. I tak słyszymy potem fragmenty rymowanek Matki Gęsi w piosenkach i filmach (szczególnie horrorach, jak np. Lśnieniu), wyłapujemy w książkach* i artykułach – o ile, oczywiście, je znamy.
Oprócz pokazywania kontekstu kulturowego, dlaczego warto czytać je dzieciom?
– mają prześliczne melodie, które łatwo wpadają w ucho (np. Hot cross buns, Hush a bye baby – najlepiej zerknąć na wersje Super Simple Songs na YouTube); w końcu większość z nich powstała jako kołysanka
– są proste, dla dorosłego łopatologiczne i nudne, dla małego dziecka ̶ łatwe do zrozumienia i zapamiętania
– edukują, np. uczą liczb ( One, two, buckle my shoe…) czy manier (Mabel, Mabel…)
– pomagają w zabawie jako wyliczanki (Tinker, tailor…)
– same stanowią formę zabawy (Ring a Ring of Roses/ Ring around the Rosie** czy I am a Girl Guide)
– są krótkie, więc nadają się na szybkie czytanie przed snem, a i do recytowania ad hoc w trakcie czynności nudnych, acz istotnych, jak ubieranie się, mycie etc.
– z punktu językowego mają jeszcze tę zaletę, że wprowadzają dziecko w język troszkę starszy od współczesnego, np. podawanie dziesiątek w wersji „jeden i dwadzieścia”, czy słownictwo dotyczące dawnych zawodów i czynności. Podobno dzieci nieeksponowane na archaizmy od maleńkości z czasem mają ogromny problem, by je zrozumieć, więc uznajmy, że to bardzo miły wstęp do tradycyjnych baśni, a kiedyś – do Szekspira (aye, doth, thee – rzadko to rzadko, ale się pojawią i takie słowa).
Obie pozycje z naszej biblioteczki się jakimś cudem uzupełniają. Zostały wydane ok. 20 lat temu, ale mam wrażenie, że „Nursery rhymes” (73 wierszyki) jest wyborem bardziej współczesnym (choć trzy rymowanki muszę nadal pomijać, ze względu na propagowanie przemocy) i ma mnóstwo szczegółowych rysunków, podczas gdy „Here comes…” (55 wierszyków) zdaje się bardziej tradycyjną wersją, może dlatego, że maczała w niej palce specjalistka od dziecięcego folkloru, która wraz z mężem począwszy od lat 50. ubiegłego wieku przepytywała brytyjskie dzieci z ich ulubionych rymowanek i gier. „Here comes…” szczyci się również ambitniejszą kreską, dużo bardziej przemyślanymi ilustracjami, w które w dodatku Rosemary Wells tchnęła „ducha epoki”.
*Jeśli się zastanawiacie, dlaczego w Goodnight Moon krowa skacze przez księżyc, polecam sprawdzić “Hey diddle, diddle”. Jeśli pamiętacie, że dzieciaki przedrzeźniały Mary z Tajemniczego ogrodu, to też dobrze znać „Mary, Mary, quite contrary”.
** Oczywiście, że wiem, skąd ta rymowanko-zabawa rzekomo się wywodzi. Idealnie pasuje do naszych czasów pandemii 🙂
Derek Hall, Alison Morris, Louisa Somerville, Children’s Bedtime Treasury
Wydawnictwo: Parragon
59 opowieści, mieszczących się na 6 stronach każda, dzielą się na 4 rodzaje: klasyczne baśnie (Brzydkie Kaczątko, Złotowłosa i Trzy Niedźwiedzie etc.), historie o zwierzętach, które zachowują się jak ludzie – i jak ludzie wpadają w kłopoty, bajki o prowadzących własne życie zabawkach oraz teksty, których bohaterami są dzieci – choć tych akurat jest najmniej. Każdej towarzyszą rysunki, które otaczają tekst, wcinają się weń – nieraz wszystkie przygody mają swoje ilustracje, więc dziecko może śledzić historię również wzrokiem. Przy czym do stworzenia tej książki zatrudniono nie tylko kilku pisarzy, ale i aż 17 artystów władających pędzelkiem i kredką, więc księga, mimo sporej objętości (384 strony zbliżone do formatu a4) nie wydaje się monotonna.
Przyznam, że na początku byłam do niej sceptycznie nastawiona. Opowieści są lekko przegadane i dla mnie, rodzica, nużące, bo bezlitośnie przewidywalne. Co prawda ich język nie jest sztywny, raczej słucha się tego, jak gawędy, z wtrąceniami od narratora – i to na pewno trzeba zaliczyć na plus. Przewaga historyjek współczesnych też warta jest pochwały, bo dzieci często nudzą teksty o świecie, którego bezpośrednio nie doświadczyły. Nikomu nie dzieje się w tych bajkach wielka krzywda (wyłączając klasyczne baśnie), przygody są stonowane, choć nie tak nudne jak u Beatrix Potter – można więc je śmiało czytać na dobranoc, co w sumie było założeniem tytułu. No i te akurat opowieści nie umoralniają małego czytelnika na siłę, choć zachęcają do dbania o zabawki czy powściągnięcia obżarstwa, a także uczą tego i owego o emocjach i relacjach międzyludzkich.
Po roku regularnego czytania tej skarbnicy bajek doceniam ją dużo bardziej, szczególnie odkąd moje poszukiwania podobnego zbioru otworzyły mi oczy na jej wyjątkowe, niezaprzeczalne zalety. Ja jako rodzic muszę się, niestety, czasem ponudzić, czytając dziecku, co jest oczywistością, z którą moja natura ma po prostu pod górkę…
Chris Van Dusen, If I built a car
Wydawnictwo: Puffin Books (Penguin)
Chłopiec opowiada tacie, jak wyglądałoby auto, gdyby to on je zaprojektował… Dobre opowieści mają to do siebie, że wystarczy jedno zdanie, aby rozpalić naszą wyobraźnię. Już widzisz ten samochód, prawda? Z basenem, barem z przekąskami, robotem, który zastępuje kierowcę. Ale że tylko po drogach ma szusować? Niech to będzie amfibia, i łódź podwodna, i samolot! I żeby nie smrodził… i niech chroni przed kraksami!
Tak, jest to pochwała niczym niespętanej dziecięcej wyobraźni, w dodatku bardzo przyjemnie zilustrowana w charakterystycznym stylu Van Dusena i zgrabnie złożona z prościutko wierszowanych linijek (którym niestety sporadycznie ucieka rytm). Ale to, co mnie zachwyca, to przemycenie początku procesu projektowania: etapu szukania inspiracji, szkicowania z różnych perspektyw, odrzucania nieudanych pomysłów, wyodrębniania rzeczy, które chce się zachować w kolejnej wersji. Ja się tego procesu uczyłam dopiero po studiach, u Karla T. Ulricha (polecam choćby jego książki, jeśli nie uda się Ci załapać na kurs), a tu zaledwie kilkulatek zyskuje część tej wiedzy, bawiąc się przy tym w najlepsze (miny ojca, który uczestniczy w pokazie wyobrażonego auta – bezcenne).
Zamysł jest na tyle świetny, że Van Dusen napisał kilka wersji tej historii: także o budowie domu i szkoły. Każdy może więc kierować się zainteresowaniami dziecka przy wyborze tytułu. Nie polecałabym jednak kupowania kompletu książek – w mojej ocenie takie „ćwiczenie” z tworzenia różnych wersji tej samej opowieści cieszy bardziej autora niż czytelnika.
Tashka, Piotr Nowacki (i.), Kontynenty, Continents, Kontinente
Wydawnictwo: Tashka
Seria książek o zwierzętach podzielonych wg kontynentów, na których żyją: od Afryki po Europę, ma tekst w trzech językach: polskim, angielskim i niemieckim. Zawiera rysunki w humorystyczny sposób ilustrujące opisywane ciekawostki. Odpowiadający za warstwę obrazkową Piotr Nowacki sięgnął po ludzkie zachowania, ubrania i rekwizyty, aby przybliżyć jedno- lub dwuzdaniowe teksty; dodatkowo stworzył scenki z udziałem niezidentyfikowanych owadów lub myszy – także jest co oglądać.
Ale czy jest co czytać? Tu mam pewne wątpliwości. Wsparcia merytorycznego udzielił Warszawski Ogród Zoologiczny, ale komu – trudno ustalić. Wydawnictwo uznaje, że książki są dla dwulatków, a tymczasem pisze często o liczbach – zębów, kilometrów, litrów, kilogramów. Do tego używa tak abstrakcyjnych pojęć, jak inteligencja; jako ciekawostkę podaje też informację o delikatnym przewodzie pokarmowym zwierzęcia albo to, że ma ono sprawne przednie łapy. Nie, nie wszystkie teksty są tego pokroju – większość czyta się z przyjemnością. Ale chciałam ponarzekać, żebyś pamiętała, jak ważny jest autor przy tworzeniu czegoś takiego, jak dobra książka dla dzieci.
Ogólnie: naprawdę sympatyczny pomysł, ale realizacja już nie na 100%, a szkoda, bo bardzo niewiele brakowało.
Dodam jeszcze tylko, że na tylnej okładce znajduje się mapa z kontynentami, gdzie zaznaczono ląd, o którym traktuje dana książeczka.
Libby Walden, Fermin Solis (i.), Search and Find. Construction
Wydawnictwo: Caterpillar Books
Jedyna wyszukiwanka, którą pamiętam z dzieciństwa, to animowana wersja książek Martina Handforda Where’s Wally? (Waldo w USA). Przygody ubranego w biało-czerwone paski Wally’ego przerywano planszą, na której należało szybko go odnaleźć. Tykający w tle zegar przypominał o nieubłaganie upływającym czasie. Frajda była na tyle duża, że nie zdziwiło mnie, gdy z biegiem czasu pojawiły się w podobnej formule gry dla dorosłych. To przecież czysta rozrywka, chyba że z wyszukiwanek korzysta się w celach językowych – wówczas stają się czymś więcej.
Przykładem takiej wyszukiwanki z wartością dodaną jest książeczka Solisa. O ile nie jestem zagorzałą fanką stylu, w jaki ten rysownik buduje duże plansze, to muszę przyznać, że moje zafascynowane budowlanką dziecko te rozkładówki wprost uwielbia. Mnie podoba się co innego: poczucie humoru oraz dodanie do obrazków opisów postaci, zwierząt lub rzeczy, które mamy odnaleźć. Naszym zadaniem będzie zlokalizować m.in. kurę, która przechodzi przez jezdnię (i tak, pojawia się przy niej pytanie: dlaczego?), miecz, który utkwił w zastygłym cemencie (ale zamiast króla Artura próbuje go wybrać budowlaniec), a nawet nesting plans, które w tym wydaniu są planami domu wciśniętymi w ptasie gniazdo. Na rysunkach zauważymy też np. śpiewającego budowlańca tańczącego na podobieństwo Gene’a Kelly’ego w deszczowej piosence.